Jesteś tu
Strona domowa > Polecamy > Remont mieszkania, czyli rachunek sumienia i przestrzeni

Remont mieszkania, czyli rachunek sumienia i przestrzeni

W naszym M planujemy remont. Chodzi on za mną od kilku ładnych dni. Ale wiecie, tak natarczywie. Że oczami wyobraźni muszę zobaczyć co i gdzie postawię, czego się pozbędę, a co trzeba będzie dokupić. Muszę! Jest to na tyle upierdliwe, że czasem aż muszę ruszyć się do nachodzącego mnie kąta w chałupie, zrobić rękami ramkę i dokonać przymiarki pod nowy projekt (który właśnie zapalił mi się w głowie wielkim pożarem). Albo ocenić, czy ten kolor się tu sprawdzi. Jaram się tym, oczywiście dopóki nie wejdzie ekipa remontowa.

Bo trzeba będzie najpierw spakować cały dobytek w pudła, a później wynieść się do rodziców na czas tego chaosu.
Przez to ostatnie natręctwo myślowe naszła mnie refleksja, czy my rzeczywiście potrzebujemy aż tyle majdanu? Szafy ledwo się domykają, w szufladach nie wytrzymują prowadnice. Trzeba więc będzie dokupić nowe. Z drugiej strony nie chcę chałupy zawalić meblami, bo zamysł kompozycyjny tym razem idzie w minimalizm. Zaczęłam się nad tym zastanawiać dłuższą chwilę. Bo w końcu krew by się nie polała, gdyby nagle szlag trafił całą tą witrynę ze szkłem. Albo gdyby kanapa w salonie była o połowę mniejsza. Nawet gdyby Ślubny napalił połową mych szmat w kominku, też mogłabym nie zauważyć. Spora część mej (ale i jego) ubraniowej kolekcji ma jeszcze wesoło dyndające metki.

Więc tak śledzę w głowie, skąd to chomikowanie i materializm. Doszłam do wniosku, że opcje są dwie. Co zabawniejsze, mogą występować jednocześnie. Otóż brzemię PRLu i podstępnie i natarczywie promowany dzisiaj konsumpcjonizm. Mogę się wiec tylko pocieszać, i przy tym trochę rozgrzeszać, że to nie do końca moja wina. Takie czasy. Ale świadomość ma to do siebie, że sadza swoje wielkie i ciężkie dupsko człowiekowi na ramionach. I wówczas już nie ma rady. Nie da się zwalać winy i wykręcać od odpowiedzialności chwycenia za stery. Ach te uroki dorosłości…
Więc dokonałam szybkiego rachunku sumienia. I jak w mordę strzelił wyszło, że się za dużo kupuję.

Zamiast sprawdzić, czy jest jeszcze ryż, w sklepie pakuję go do wózka, tak na wszelki wypadek. Gdy jest promocja, rzucam się na nią jak szczerbaty na suchary (jeśli danego produktu rzeczywiście używamy). Kiedyś mnie Ślubny zabił pytaniem, czy z tego co ustawiłam na wannie będziemy zupę gotować? Olśniło mnie wtedy, jak Pomysłowego Dobromira, że przecież to nie czasy, gdy na półkach tylko kurz zalega. I że przecież w każdej chwili mogę skoczyć, choćby do osiedlowego, i kupić co trzeba. Poza tym, już nie raz miałam nauczkę, przynosząc ze klepu rodzinę moli spożywczych. A wtedy wierzcie mi, jedyne co możesz zostawić w szafce, to wacik z octem. Więc oszczędność żadna. Bo wszystko i tak ląduje w koszu, a czas na zakupy znów trzeba poświęcić.

CZYTAJ TAKŻE:   Zaklinanie wiosny

Z tego samego powodu, lepiej pozbyć się wszelkich przydasiów. Mam tego od… znaczy dużo. A tak między Bogiem a prawdą, nie skorzystałam z nich ani razu. Wiecie, stare płyty, walizki, patelnia do naleśników i pojemnik do przechowywania ziół, itp., itd. Podobno jest taka zasada, że jeśli coś nie było w użyciu od roku, trzeba się tego pozbyć. I tak już do łask nie wróci. Muszę to sobie szminką w łazience napisać, zanim zacznę rozkładać pudełka. Nie mogę przy tym pisnąć słowa mojej Mamie, bo ona na bank będzie mnie przekonywać “zostaw, nie wyrzucaj, jeszcze się przyda, zobaczysz!”. Ale że moim wnukom, przy kompletowaniu skansenu, to już pewnie mi nie dokończy.

Przy tym planowaniu wkręciłam się nie tylko w aranżację przestrzeni swojej i Ślubnego. Planuję też wygospodarować coś dla Małego. Śledzę więc wątki o przestrzeni i zabawkach Montessori. I znów impas. Dziecię ma tyle zabawek, że trudno zachować wszystkie i jeszcze do tego dokupić nowe, w duchu edukacji. A że jest jak klasyczne dziecko, bawi się wszystkim, szczególnie tym, czego chcesz się pozbyć, problem staje się poważny.

Dlatego psychicznie oswajam się z myślą, że muszę zrobić, jak moja koleżanka. Wyczekać moment znieczulicy. Wtedy walisz do wora, jak leci. Prawie z zamkniętymi oczami. Bez sentymentów i roztrząsania “czy na pewno”. Jestem przekonana, że nawet po tym nie zapłaczę, że wyrzuciłam swoją ulubioną bluzkę sprzed 10 lat i komplet szpilek po babci. Zapomnę, kupię nowe, a za 5 lat znów będę się zastanawiać, kto mi tak napchał przydasiów do szafy?

Dodaj komentarz

Top